Polub fanpage na FB

Poznań Spoza Kamery

Poznań Spoza Kamery

#polityka  #Poznań  #wybory  #samorząd  #inwestycje

Wybory samorządowe - przekładać czy nie przekładać? 10 argumentów 'za' i 'przeciw'

#Poznań #wybory 2023 #wybory parlamentarne #wybory samorządowe #Jacek Jaśkowiak #Andrzej Duda #PiS

SEWERYN LIPOŃSKI
12 sierpnia 2022

Wszystko wskazuje, że propozycja przesunięcia wyborów samorządowych na 2024 r. jest aktualna, i że doczeka się przynajmniej próby realizacji. Prezydent Jacek Jaśkowiak i miejscy radni mogą dostać w bonusie dodatkowe pół roku rządzenia. A może i więcej.

Tak wynika z czwartkowych doniesień RMF FM. Początkowo nieoficjalnych - ale zaraz potem de facto potwierdził je wicemarszałek i zarazem szef klubu PiS Ryszard Terlecki. Podobno projekt ma trafić do Sejmu zaraz po wakacjach.

Przypomnijmy, że w dużym skrócie chodzi o to, aby w przyszłym roku nie nałożyły się na siebie wybory samorządowe i parlamentarne. (No właśnie... czy tylko o to? - zaraz sobie poanalizujemy).



Jak wiadomo - sam pomysł krąży już od dawna. Jednak tegoroczna jesień to faktycznie ostatni dzwonek, by jakieś zmiany zrobić, potem może być już za późno i skończyć się - nie daj Boże - podobnym bałaganem jak pamiętne pospieszne próby przeprowadzenia wyborów "kopertowych".

Przyznam, że to jedna z tych spraw, o których nie mam jednoznacznej opinii.

Z jednej strony intuicja podpowiada, że idea jest niegłupia, bo przeprowadzanie niemal w jednym czasie wyborów parlamentarnych i samorządowych to dość nieszczęśliwa zbieżność.

Dotąd podobna sytuacja zdarzyła się tylko raz - jesienią 2005 r. Tyle że wtedy chodziło o wybory parlamentarne i prezydenckie. Te drugie były dużo łatwiejsze do ogarnięcia niż samorządowe, gdzie mamy kilka kart do głosowania, wielokrotnie więcej kandydatów...

Poza tym tematyka tamtych wyborów była - tak to nazwijmy - komplementarna. Chodziło o nowe polityczne rozdanie po rządach lewicy skompromitowanej i porozbijanej różnymi aferami. Tymczasem wyborów samorządowych, w których kampania siłą rzeczy powinna się skupiać na lokalnych sprawach, nijak nie da się pogodzić z rywalizacją o rząd i parlament.

Jednak minusów pomysłu z przesunięciem wyborów też znajdziemy sporo. Zatem nie przedłużając - rozważmy najistotniejsze "za" i "przeciw".


(+) Kampanie i wybory nie będą się pokrywać. To najistotniejszy plus i - przynajmniej oficjalnie - główny powód przekładania wyborów samorządowych.

Do niedawna wybory parlamentarne wypadały w innych latach niż samorządowe. Nawet gdy w 2007 r. zdarzyło się samorozwiązanie Sejmu i przyspieszone wybory - stało się to akurat w takim momencie, że z żadną inną elekcją się to nie zbiegło.

Tyle że w 2018 r. rządząca ekipa Zjednoczonej Prawicy wydłużyła samorządowcom kadencję do pięciu lat. Dlatego prowizoryczny przyszłoroczny kalendarz wyborczy wygląda obecnie tak:

- wybory samorządowe powinny się odbyć pomiędzy 21 września a 14 października 2023 r.
- wybory parlamentarne muszą się odbyć pomiędzy 13 października a 11 listopada 2023 r.

Teoretycznie mogłoby się nawet zdarzyć tak, że II tura wyborów samorządowych byłaby dokładnie tego samego dnia co wybory parlamentarne (15 października albo 22 października), choć w praktyce trudno sobie wyobrazić, by rządzący świadomie wyznaczyli właśnie takie terminy.

Tak czy inaczej - już sam fakt pokrywania się kampanii rzeczywiście mógłby przysporzyć potencjalnych problemów. Zarówno merytorycznych, jak i czysto organizacyjnych (osobne obwodowe komisje wyborcze, PKW obciążona podwójną robotą itd.).

Celowo napisałem, że wybory parlamentarne MUSZĄ się odbyć w wyznaczonych widełkach, a samorządowe POWINNY. Termin tych pierwszych sztywno określa bowiem konstytucja. Tych drugich - tylko ustawa.

Wybory do Sejmu i Senatu zarządza Prezydent Rzeczypospolitej nie później niż na 90 dni przed upływem 4 lat od rozpoczęcia kadencji Sejmu i Senatu, wyznaczając wybory na dzień wolny od pracy, przypadający w ciągu 30 dni przed upływem 4 lat od rozpoczęcia kadencji Sejmu i Senatu.

Konstytucja RP, rozdział IV, art. 98. ust. 2.



Wybory do rad zarządza się nie wcześniej niż na 4 miesiące i nie później niż na 3 miesiące przed upływem kadencji rad. Datę wyborów wyznacza się na dzień wolny od pracy przypadający nie wcześniej niż na 30 dni i nie później niż na 7 dni przed upływem kadencji rad.

Kodeks wyborczy, dział VII, art. 371 par. 1.




(+) Kampania samorządowa będzie naprawdę samorządowa. To w nawiązaniu do wyżej wspomnianych merytorycznych kłopotów z dwiema pokrywającymi się kampaniami. Zresztą już raz - choć w trochę innym kontekście - czegoś podobnego doświadczyliśmy.

Czy pamiętacie wybory samorządowe jesienią 2018 r.? Wówczas kampania faktycznie skupiała się na tematach lokalnych. Ale już w dniu głosowania - szczególnie w dużych miastach - przestało to mieć większe znaczenie.

Tamte wybory stały się swoistym plebiscytem: "za" czy "przeciw" ogólnopolskim rządom PiS. Krytycy ekipy rządzącej tłumnie ruszyli do urn, głosując głównie na kandydatów Koalicji Obywatelskiej, co np. w Poznaniu ułatwiło Jackowi Jaśkowiakowi zwycięstwo w I turze.



Jestem w stanie sobie wyobrazić, że przy dwóch równoległych kampaniach sprawy ogólnopolskie całkowicie zdominowałyby przekaz. Na te lokalne mogłoby w ogóle nie zostać miejsca - przed czym przestrzega również Związek Samorządów Polskich.

Jeśli zaś wybory samorządowe odbędą się parę miesięcy później - sytuacja będzie zupełnie inna. Cały szum wokół walki o rząd i parlament zdąży opaść. Następne takie wybory będą dopiero za kilka lat. Dzięki temu kampania samorządowa będzie mogła skupić się na lokalnych sprawach.


(+) Bez fikcyjnych kandydatur w wyborach. Całkiem możliwe, że jeśli wybory samorządowe oraz parlamentarne odbędą się niemal w tym samym czasie, to sporo kandydatów wystartuje w obu.

Już od dawna toczą się dyskusje, że w szeregach opozycji może obowiązywać hasło "wszystkie ręce na pokład", co oznaczałoby start m.in. znanych samorządowców, jak Rafał Trzaskowski, Jacek Jaśkowiak, Aleksandra Dulkiewicz czy Jacek Sutryk.

Taki start nie wyklucza ubiegania się chwilę wcześniej o fotel prezydenta miasta. Przepisy zabraniają tylko startować jednocześnie na posła i senatora albo na radnego dwóch różnych samorządów. Ale bynajmniej nie zakazują łączenia startu w różnych wyborach (choć, oczywiście, zakazują potem łączenia tych funkcji).

Dla znanych samorządowców stanowiłoby to świetne alibi. Mogliby wystartować w wyborach samorządowych i jednocześnie znaleźć się na listach do Sejmu, unikając zarzutów, że któraś z tych kandydatur de facto jest fikcyjna.

No bo przecież nie wiedzą, czy uda im się tu i tu, więc mają pełne prawo zaasekurować się podwójnym startem. W praktyce ich nazwiska posłużyłyby zapewne do "pociągnięcia" list opozycji - nawet jeśli nie mieliby zamiaru faktycznie obejmować mandatu posła.

( - Mogliby też obiecać, że zdobytego mandatu się zrzekną, a potem zrobić wszystkich w bambuko i jednak ten mandat wziąć - podpowiada Robert Biedroń)

Po przesunięciu wyborów o taki manewr byłoby dużo trudniej. Samorządowcy musieliby się zdeklarować, czy już jesienią 2023 r. startują do Sejmu bądź Senatu, czy jednak chcą dalej rządzić miastem i czekać do wiosny 2024 r. na wybory samorządowe.

Jeśli to drugie - ich wcześniejszy start w wyborach parlamentarnych pół roku wcześniej byłby kompletnie niezrozumiały. W końcu po co mieliby obejmować mandat posła na zaledwie pół roku?


(+) Koniec jaj z budżetem miasta i absolutorium. To z kolei byłby niezamierzony efekt uboczny, związany nie tyle z przesunięciem konkretnych wyborów, co z przesunięciem na stałe wyborów samorządowych na wiosnę.

Przypomnijmy szybko, jak układa się samorządowy kalendarz w roku wyborów i następnym:

- sierpień-październik: urzędnicy szykują projekt budżetu miasta
- wrzesień/październik: odbywają się wybory samorządowe
- listopad: prezydent miasta przedstawia radnym projekt budżetu
- grudzień: rada miasta poprawia i zatwierdza budżet w głosowaniu
- czerwiec: rada miasta rozlicza prezydenta z wykonania poprzedniego budżetu

To wszystko nie sprawia problemu, dopóki urzędujący prezydent zdobywa reelekcję, ale gdy wybory przynoszą zmianę władzy - zaczynają się prawdziwe cyrki.

Jaskrawy przykład mieliśmy w Poznaniu w 2014 r. Prezydent Ryszard Grobelny 14 listopada zdążył przekazać radnym projekt budżetu, 16 listopada zaskakująco słabo wypadł w I turze wyborów, po kolejnych dwóch tygodniach przegrał II turę i 8 grudnia formalnie przestał być prezydentem.



Jaki był skutek? Nowy prezydent Jacek Jaśkowiak musiał na dzień dobry przekonywać radnych do przegłosowania budżetu miasta przygotowanego mu przez... poprzednika - którego sam tak ostro krytykował w kampanii.

Mało tego, zaledwie pół roku później miejscy radni musieli zagłosować nad przyznaniem mu tzw. absolutorium, czyli rozliczyć Jaśkowiaka z wykonania budżetu miasta na 2014 r. Tyle że Jaśkowiak rządził wtedy jedynie ostatnie trzy tygodnie. Na jego konto szła zatem de facto ocena Grobelnego.



Przesunięcie wyborów samorządowych na stałe na wiosnę pozwoliłoby przynajmniej częściowo uniknąć takich absurdów. Prezydent miasta od początku szykowałby swój "autorski" budżet. Z kolei przepisy o absolutorium należałoby wówczas doprecyzować, np. likwidując tę procedurę w przypadku, gdy akurat doszło do zmiany władzy.


(+) Samorządowcy zyskają więcej czasu na dokończenie swoich planów. Dla nowych władz miasta czy gminy nie ma chyba nic bardziej irytującego niż kończenie inwestycji po poprzednikach. Nie dość, że często były zaplanowane w innym kształcie niż wymarzyłby sobie nowy włodarz, to jeszcze są spóźnione i coraz bardziej wkurzają mieszkańców.

Tu znów przykład z Poznania. Prezydent Jaśkowiak na przełomie 2014 i 2015 r. "odziedziczył" po ekipie Grobelnego m.in. rozkopane rondo Kaponiera (według umowy miało być gotowe jesienią 2013 r.). Przebudowa ślimaczyła się jeszcze niemal dwa lata i zrobiła się słynna na całą Polskę.



Zaraz po objęciu przez Jaśkowiaka stanowiska wystartowała też przebudowa ul. Dąbrowskiego na Ogrodach. Tu sytuacja była jeszcze bardziej niecodzienna, bo przetarg szykowano i ogłoszono za Grobelnego, ale rozstrzygnięto i podpisano umowę z wykonawcą już za Jaśkowiaka.

Tak czy inaczej - inwestycja okazała się kolejnym komunikacyjnym koszmarem. Zamiast paru miesięcy trwała półtora roku (!). Kierowcy grzęźli w korkach, pasażerowie MPK opowiadali legendy o T2, czyli autobusie za tramwaj, który nigdy nie dojeżdżał na czas.

Szef rady osiedla mówił o "wielkim skandalu", a prezes spółki Poznańskie Inwestycje Miejskie kazał nawet zamontować na placu budowy kamerę, żeby zmobilizować wykonawcę do wydajniejszej pracy. Grobelny i ludzie Jaśkowiaka spierali się potem, kto bardziej zawinił.

Takich przykładów z innych miast i miasteczek znaleźlibyśmy mnóstwo. Niespodziewane pół roku rządzenia w gratisie może nie sprawiłoby, że wszystko uda się dokończyć do wiosny 2024 r., ale inwestycje z kilkumiesięczną obsuwą - zapewne tak.

Z tym że tu mamy jeszcze inny kontekst - inwestycje z unijnym dofinansowaniem z perspektywy 2014-2020 - które bez względu na terminy wyborów muszą być zrobione i rozliczone do końca przyszłego roku.


(-) Grzebanie przy długości kadencji już w jej trakcie. Zdecydowanie najpoważniejszy zarzut i tak naprawdę kluczowy argument dla tych, którzy są zdania, by żadnych wyborów nie przesuwać.

Prezydenci miast, burmistrzowie, wójtowie zyskają dodatkowe pół roku rządzenia. Może nawet rok (o czym za chwilę). Podobnie lokalni radni różnych szczebli. A przecież wybieraliśmy ich dokładnie na pięć lat. Nie na pięć i pół ani tym bardziej nie na sześć.

Z pozoru to błaha różnica, ale tworzy niebezpieczny precedens i furtkę, którą w przyszłości ktoś mógłby wykorzystać do zdecydowanie bardziej niecnych celów.

Tak samo było z idiotycznym pomysłem Jarosława Gowina, który podczas słynnego zamieszania wokół wyborów 10 maja proponował, żeby... doraźnie zmienić konstytucję. Trwającą już pierwszą kadencję Andrzeja Dudy wydłużyć z pięciu do siedmiu lat i jeszcze pozbawić go prawa do reelekcji.



Co jeśli w przyszłości w parlamencie uzbiera się jakaś większość, która podobną zmianą zechce się niewygodnego prezydenta pozbyć, skracając mu trwającą kadencję?

Co jeśli kiedyś do władzy dojdzie ekipa, która uzyska większość konstytucyjną, po czym zmieni tak konstytucję wydłużając trwającą - czyli de facto własną - kadencję parlamentu z 4 lat np. do 100 lat?
- zastanawiałem się wtedy na Poznań Spoza Kamery. Na szczęście pomysł Gowina nie doczekał się realizacji.

Zjednoczona Prawica już nieraz pokazała, że do sprawy kadencji podchodzi w niezwykle wybiórczy i instrumentalny sposób, np. wywalając na zbity pysk całą Krajową Radę Sądownictwa w 2018 r. czy próbując przerwać kadencję Małgorzaty Gersdorf - ówczesnej pierwszej prezes Sądu Najwyższego.

Ale gdy rządzącym zależało, by możliwie szybko pozbyć się Adama Bodnara pozostającego na stanowisku rzecznika praw obywatelskich, to jego kadencja nagle stała się świętością (i to mimo że przepisy regulowały, co się dzieje, gdy nie udaje się wybrać następcy):

- Konstytucja jednoznacznie określa kadencję rzecznika praw obywatelskich na pięć lat - podkreślał Stanisław Piotrowicz, sędzia Trybunału Konstytucyjnego, a parę lat wcześniej czołowy polityk ekipy, która przerwała kadencję KRS i to samo chciała zrobić z Gersdorf. Mimo że długość tych kadencji też stała jak byk w konstytucji.



Teraz ta sama ekipa, która tak pomstowała na Bodnara, nie widzi problemu, by lekką ręką wydłużyć kadencję samorządowców. W tym - co ciekawe - tak bardzo "lubianych" w rządzącej ekipie Trzaskowskiego, Jaśkowiaka czy Dulkiewicz.


(-) Komisarze wchodzą do samorządów. Jak już wspomnieliśmy - przesunięcie wyborów utrudni czy wręcz uniemożliwi znanym samorządowcom start w obu kampaniach. Będą musieli się na coś zdecydować.

Mimo wszystko możliwe, że nawet w takiej sytuacji część z nich wystartuje jesienią 2023 r., by zwiększyć szanse opozycji na pokonanie PiS, i dostanie się do Sejmu lub Senatu.

Tymczasem do wyborów samorządowych pozostanie jeszcze pół roku. Co wtedy? Zgodnie z przepisami - na zwolnione stanowiska prezydentów miast, burmistrzów i wójtów wejdą osoby wyznaczone przez premiera:

W przypadku wygaśnięcia mandatu wójta przed upływem kadencji jego funkcję, do czasu objęcia obowiązków przez nowo wybranego wójta, pełni osoba wyznaczona przez Prezesa Rady Ministrów.

Ustawa o samorządzie gminnym, art. 28f., ust. 1



Z tym że niekoniecznie przez premiera ze "starej" ekipy. Np. jesienią 2015 r. takiego komisarza w Radomsku - na miejsce zwolnione przez prezydent Annę Milczanowską wybraną do Sejmu - wyznaczyła już nowa premier Beata Szydło.

Jednak właśnie tego punktu dotyczą obawy samorządowców związanych z opozycją.

Można sobie wyobrazić scenariusz, w którym premier Mateusz Morawiecki zaraz po zaprzysiężeniu nowych posłów - i wygaśnięciu ich mandatów w samorządach - jeszcze przed powołaniem nowego rządu wyznacza własnych zaufanych ludzi do rządzenia przez pół roku np. Warszawą czy Poznaniem.

Oczywiście pamiętajmy, że komuś takiemu trudno byłoby podjąć jakieś rewolucyjne decyzje, bo na takie musiałaby się jeszcze zgodzić rada miasta. Zwykle związana w większości z dotychczasowym prezydentem.

Nie da się jednak ukryć, że "rządowa" opcja - choćby na te pół roku - w wielu samorządach byłaby ewidentnie wbrew woli mieszkańców wyrażonej w ostatnich wyborach samorządowych.


(-) Polityczny interes partii rządzącej. Politycy opozycji często podnoszą, że przesunięcie wyborów samorządowych jest na rękę Zjednoczonej Prawicy z jeszcze innego powodu, bo wyklucza scenariusz z wygraniem wyborów parlamentarnych na fali sukcesu w dużych miastach.

Przypomnijmy sobie raz jeszcze atmosferę z jesieni 2018 r. Wówczas Rafał Trzaskowski zniszczył Patryka Jakiego w Warszawie już w I turze. To samo zrobili m.in. Jacek Jaśkowiak z Tadeuszem Zyskiem w Poznaniu i Hanna Zdanowska z Waldemarem Budą w Łodzi.

Zdecydowało o tym w dużej mierze wspomniane już pospolite ruszenie wyborców opozycji, którzy potraktowali wybory samorządowe jako plebiscyt, opowiadając się przeciw rządom PiS w kraju.

Gdyby teraz coś podobnego zdarzyło się tuż przed wyborami parlamentarnymi - opozycja mogłaby pójść za ciosem i pozbawić Morawieckiego, Kaczyńskiego i spółkę również władzy w całej Polsce.

Zwłaszcza że - jak już sobie powiedzieliśmy - niewykluczony byłby start znanych samorządowców również do Sejmu czy Senatu.

Oczywiście można ten argument odwrócić i uzasadniać, że wybory samorządowe w pierwotnym terminie też są złe, bo leżą w interesie opozycji. Ale nie zapominajmy o jednym: zgodnie z obecnym stanem te wybory powinny odbyć się właśnie jesienią 2023 r. To PiS chce je przesunąć, nie opozycja.


(-) Kampania samorządowa i tak pokryje się z eurowyborami. Spostrzegawczy szybko zauważyli, że argumentacja o dwóch nakładających się kampaniach wyborczych, które trzeba koniecznie rozdzielić, jest nie do końca trafiona.

Tak, przesunięcie wyborów samorządowych o pół roku pozwoli uniknąć ich kolizji z kampanią do Sejmu i Senatu, ale... przecież wiosną 2024 r. też mamy wybory - do Parlamentu Europejskiego!

Tu, rzecz jasna, jest mniejsza zbieżność tematów. I tym samym mniejsze ryzyko "mieszania się" obu kampanii.

Trudno też zakładać, że gros samorządowców zechce nagle robić karierę w Brukseli. I tym samym prowadzić dwie równoległe kampanie. Sprawdziłem - w eurowyborach w 2019 r. nie było w Polsce przypadku, by europosłem został prezydent miasta, burmistrz czy wójt.



Nawet wspomniany już Robert Biedroń, który - zanim został europosłem - był prezydentem Słupska, jesienią 2018 r. zrezygnował ze startu na kolejną samorządową kadencję. Zatem kilka miesięcy później zdobył mandat już jako "wolny strzelec" i nie musiał się niczego zrzekać.

Mimo wszystko fakt, że i tak doszłoby - przynajmniej w jakimś stopniu - do nałożenia się dwóch kampanii, znacząco zmniejsza sensowność całej operacji z przesunięciem wyborów.

Wiceminister obrony narodowej Marcin Ociepa (dawniej związany z Porozumieniem, a obecnie wspierający rząd jako lider stowarzyszenia OdNowa RP) w Polsat News zasugerował nawet, że w takim razie wybory samorządowe można by przesunąć o cały rok. Wicemarszałek Terlecki nie wykluczył też takiej opcji.


(-) Możliwe weto prezydenta Andrzeja Dudy. Z pałacu prezydenckiego płyną sygnały, że Andrzej Duda może zawetować przesunięcie wyborów samorządowych, co oznaczałoby uwalenie całego pomysłu.

Z dużej chmury byłby więc mały deszcz. Tak samo jak ze zmianami w ordynacji do Parlamentu Europejskiego, które PiS też chciał wprowadzić "pod siebie", zmniejszając rolę mniejszych ugrupowań na zdobycie mandatów.

Wówczas na drodze stanął właśnie prezydent - i przy okazji ostro przejechał się po tamtym projekcie:

Uważam, że w absolutnie zbyt daleko idący sposób odbiega od zasady proporcjonalności w wyborach. Nowelizacja spowodowałaby, że ogromna część obywateli nie miałaby reprezentacji w PE

Prezydent Andrzej Duda, wypowiedź z sierpnia 2018 r., po zawetowaniu zmian w ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego



Kto wie, czy za kilka miesięcy nie będziemy słuchać z ust prezydenta podobnych słów, tyle że o próbie przesunięcia wyborów samorządowych.

Zwłaszcza że - przypomnijmy - Andrzej Duda przed dwoma laty nie był zwolennikiem przesunięcia wyborów prezydenckich. Oczywiście miał w tym swój własny polityczny interes, aby odbyły się 10 maja, ale bardzo wtedy podkreślał znaczenie "porządku konstytucyjnego" i "ustroju państwa".

Jeśli teraz zdecydowałby się mimo wszystko na podpisanie ustawy o przesunięciu wyborów samorządowych - wystawiłby się na strzał. Zresztą już słychać, że Duda ma problem ze zmianą ordynacji, z którą "w pakiecie" PiS chciałby przeforsować przełożenie wyborów samorządowych.

Spodobał Ci się ten tekst? Możesz go udostępnić: